Zabrakło: przerwij lądowanie
Treść
Z doświadczonym wojskowym nawigatorem Radiolokacyjnego Systemu Lądowania, posiadającym klasę mistrzowską, rozmawia Marcin Austyn 
Winni  katastrofy Tu-154M są niewyszkoleni piloci, a rosyjscy kontrolerzy  tylko zaburzali percepcję załogi - rozgłaszają w ostatnich dniach  eksperci komisji ministra Jerzego Millera. Przekonuje Pana taka ocena?
- Proszę zwrócić uwagę, że w dyskusjach medialnych na ten temat biorą  udział głównie piloci, którzy nie mają większego pojęcia o pracy  kontrolerów - na czym ona polega czy też jak wygląda zobrazowanie  obiektów na wskaźniku. Owszem, oni mają z naszą pracą styczność, ale gdy  są w powietrzu. Stąd też tego rodzaju głosy odbieram jako próbę  zrzucenia ciężaru odpowiedzialności za katastrofę tylko na pilotów.  Odnoszę takie wrażenie, że zarówno Rosjanie, jak i polscy "eksperci"  próbują ukryć prawdę o rzeczywistych przyczynach tej katastrofy. A te w  moim przekonaniu leżą nie po stronie pilotów, ale w pracy rosyjskich  kontrolerów.
Dlaczego?
- Dla mnie ta  sprawa jest oczywista, bo w momencie, gdy załoga samolotu nawiązuje  łączność z personelem naziemnym, nawigatorami czy kontrolerami strefy  bliższej, cała odpowiedzialność za bezpieczne lądowanie spada na  kontrolerów. Szczególnie w trudnych warunkach atmosferycznych, jakie  panowały w Smoleńsku, całe dowodzenie załogą statku powietrznego  przechodzi na kontrolera, który odpowiada za bezpieczne sprowadzenie  samolotu. To jest kanon obowiązujący na całym świecie. Kontroler ma  swoje prawa i obowiązki. I jego obowiązkiem jest bezpieczne  doprowadzenie samolotu do lądowania, a prawem - zabronienie lądowania i  odesłanie samolotu na następny krąg lub lotnisko zapasowe. Załoga  Tu-154M to piloci, którzy latali w różnych warunkach atmosferycznych.  Mieli za sobą kilka tysięcy godzin w powietrzu na różnych samolotach.  Chyba każdy logicznie myślący zgodzi się, że byli doświadczonymi  lotnikami. Widzi też to, że zrzucanie winy na załogę jest absurdem.  Szczególnie że piloci byli utwierdzani przez wieżę o tym, że są na  kursie i ścieżce, a tak nie było. Kontroler o tym nie wiedział? Jeżeli  na wskaźniku nie było widać samolotu, to należało przerwać procedurę  lądowania. Taka jest praktyka. Najpierw pada pytanie do pilota, czy  widzi pas. Jeżeli nie, to samolot musi być odesłany. W mojej pracy nie  zdarzyło się, by pilot podjął dyskusję z komendą "przerwij lądowanie"  czy "odejście na drugi krąg", a mam za sobą już kilkanaście tysięcy  sprowadzeń.
To jak powinni zachować się rosyjscy kontrolerzy?
- Będąc 10 kwietnia 2010 roku na wieży lotniska Siewiernyj, przede  wszystkim zabroniłbym załodze Tu-154M lądowania. Pamiętamy, co działo  się z rosyjskim samolotem Ił-76. To była ewidentna wskazówka dla  kontrolerów, że nie ma mowy, by w tych warunkach jeszcze jakiś samolot  wylądował. Przynajmniej nie przy takim zabezpieczeniu radiolokacyjnym,  jakie tam było. To jedno. Po wtóre, gdybym już bardzo chciał sprawić, by  był wilk syty i owca cała, to sprowadziłbym samolot do 300 m i nakazał  wykonać lot poziomy nad pasem, by załoga mogła sama ocenić warunki.  Jeżeli piloci na wysokości bezpiecznej nie zobaczyliby pasa, to  musieliby odlecieć na lotnisko zapasowe. I nie byłoby żadnej dyskusji.  Sprawa jest oczywista i tłumaczenie, że kontrolerzy nic nie mogli, bo  decyzja należała do dowódcy statku powietrznego, jest absurdalne. W  krajach byłego Związku Sowieckiego w wojsku obowiązuje zasada, że  decydujący głos ma kontroler i piloci wykonują jego komendy. Dlatego  powtórzę to raz jeszcze: w momencie nawiązania łączności radiowej załogi  z kontrolerem ten ma obowiązek bezpiecznie sprowadzić samolot do  lądowania, bo po to tam jest. Tymczasem dane podawane przez rosyjskich  kontrolerów załodze Tu-154M nijak się miały do rzeczywistości. Mam  wrażenie, że stacja radiolokacyjna nie była właściwie zorientowana z  terenem, a lotnisko przygotowywane było do wizyty na wariackich  papierach.
Skoro sprawa jest tak oczywista, to dlaczego dziś za wszelką cenę próbuje się przesunąć ciężar odpowiedzialności na załogę?
- Być może wynika to z niewiedzy "ekspertów". Była też taka stara  rosyjska zasada, którą niegdyś praktykowano i w Polsce, że w przypadku  katastrofy lotniczej i śmierci pilota - niezależnie od tego, co się  faktycznie stało, winny był pilot. I taka formuła najwyraźniej  obowiązuje do dziś w Federacji Rosyjskiej. Niestety, także strona polska  zgodziła się na przyjęcie tego toku myślenia. Ona może i jest  najwygodniejsza, bo pilot nie może się wytłumaczyć, ale w przypadku  katastrofy smoleńskiej sprowadzenie głównych przyczyn do błędu załogi  jest niedopuszczalne. Wina leży po stronie kontrolerów, którzy nie  powinni dopuścić do rozpoczęcia procedury zniżania, podejścia do  lądowania po nieudanym lądowaniu Iła-76. Reszta jest pochodną ich  niewłaściwej pracy.
W medialnej dyskusji, a nawet w  wystąpieniach zamyka się teorię udziału osób stwierdzeniem, że brak na  to dowodów. Ale czy zrobiono wszystko, by ta sprawa nie budziła  wątpliwości?
- Rzeczywiście ostatnio część ekspertów bardzo  często używa argumentu "dokładne badanie" wraku, a przecież ono nie  nastąpiło. To, co uczyniono na szczątkach samolotu, można nazwać  dokładnymi oględzinami, podczas których wykonana została dokumentacja  fotograficzna i wstępnie oceniono stan szczątków. W mojej ocenie, wrak  samolotu został tylko dokładnie obejrzany. Może to wydawać się grą słów,  ale różnice są bardzo istotne. Badanie polega na dokładnej analizie  każdej najmniejszej części samolotu, nawet w warunkach laboratoryjnych,  na dokładnym odwzorowaniu sylwetki samolotu z pozostałych części (wraku)  zgodnie z komputerowym rysem i na dokładnym przypasowywaniu  poszczególnych elementów (tzw. puzzlowanie samolotu). Wiemy, że tego  rodzaju katastrofy bada się latami, analizuje się poszczególne elementy  wraku, często wiele razy wraca się do tego samego szczegółu. A jakie  "dokładne badania" przeprowadzili specjaliści, którzy przy wraku  spędzili dwa tygodnie? Obawiam się, że owe badania były poczynione w  takim zakresie, jaki wystarcza, by stwierdzić winę załogi. Niestety,  braków zapewne nie będzie można już uzupełnić, bo po tym wszystkim, co  uczyniono z wrakiem po katastrofie, mam poważne wątpliwości, czy można z  niego jeszcze coś wyczytać.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Piątek, 27 kwietnia 2012, Nr 99 (4334)
Autor: au
