Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Stan wrzenia w regionach

Treść

Donald Tusk wygasza ogniska konfliktowe w Platformie Obywatelskiej w obawie przed klęską rozbitej partii w wyborach. Dlatego nie ma mowy o wyrzuceniu marszałka Sejmu. Grzegorz Schetyna dostał zaledwie reprymendę za "brak lojalności" wobec partii i rządu. Przewodniczący PO musi teraz bardziej dbać o to, aby jak najmniej konfliktów wywołała sprawa list wyborczych. Ale lokalne wojny narastają, bo wielu parlamentarzystów boi się, że PO dostanie o wiele mniej głosów niż w 2007 roku i zabraknie dla nich miejsca w gmachu przy Wiejskiej.
Poniedziałkowe nocne spotkanie premiera Donalda Tuska i marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny już obrosło niemal legendą, bo szef rządu miał zagrozić Schetynie wyrzuceniem z Platformy, jeśli znowu okaże się nielojalny wobec partii. Miał to być dalszy ciąg awantury o niektóre wypowiedzi marszałka na temat działań rządu, które Tusk odczytał jako krytykę jego poczynań. Premiera ubodła zwłaszcza wypowiedź Schetyny, że błędem była spóźniona reakcja na raport MAK w sprawie katastrofy rządowego tupolewa pod Smoleńskiem. Teraz wydaje się, że konflikt między obu politykami został zażegnany, choć - jak usłyszeliśmy od działaczy Platformy Obywatelskiej - nigdy między Tuskiem a Schetyną nie było stanu wojny i żaden z nich nie dążył do "krwawego rozwiązania" sporu, bo ani premier tak naprawdę nie myślał o wyrzuceniu marszałka z partii, ani Schetyna nie planował wyjścia z PO z grupą zaufanych współpracowników. - Ale na pewno między premierem a marszałkiem mieliśmy wiele "cichych" tygodni i z tego powodu rosło napięcie, pojawiało się wiele domysłów, także wśród nas - mówi poseł PO z Mazowsza, zaliczany do grupy stronników marszałka.
Sam Schetyna też stara się uspokajać sytuację i tonować nastroje. - Nic złego w Platformie się nie dzieje - mówił marszałek podczas konferencji prasowej w Sejmie. - Była to dobra, długa rozmowa, ale prywatna, bez żółtych i czerwonych kartek - dodał Schetyna, relacjonując poniedziałkowe spotkanie z Tuskiem, które według niego było poświęcone działaniom rządu i koalicji w najbliższych miesiącach i przygotowaniom do wyborów. Ale też marszałek się pokajał i wiele razy w ostatnich dniach składał samokrytykę za swoje wypowiedzi o raporcie MAK i opieszałości rządu w tej sprawie. - Tuska to zadowoliło, uznał, że sprawa jest zamknięta - tłumaczy nam poseł PO, powołując się na rozmowę z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. - Teraz marszałek ma udowodnić swoją lojalność ciężką pracą na rzecz dobrego wyniku Platformy w wyborach - dodaje.
Muszę być znowu numerem 2
Wśród działaczy PO panuje przekonanie, że premier nigdy poważnie nie brał pod uwagę wyrzucenia Schetyny z partii. Ostatnie wydarzenia mają świadczyć bardziej o tym, iż Donald Tusk chciał przypomnieć wszystkim, kto gra pierwsze skrzypce w partii, kto jest jedynym przywódcą, "samcem alfa" w platformerskim stadzie. Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że Tusk nieraz groził palcem Schetynie i na tych reprymendach się kończyło. I nie były to też tak przykre rozmowy obu polityków, jak relacjonowały to potem media. Premier jednak niczego nie dementował, bo dzięki temu społeczeństwo i partia dostawały sygnał, iż lider PO trzyma wszystko twardą ręką i w pełni kontroluje. A marszałek nie mógł przecież otwarcie zaprzeczać medialnym sensacjom, bo dolałby tylko oliwy do ognia. Jak wyjaśnia jeden z senatorów, "Grzesiek wiedział, kiedy trzeba przystopować". - Teraz problem polegał nie na tym, że marszałek chciał jakoby walczyć o przywództwo w partii. To nieprawda, bo marszałek wie, że nie ma na to żadnych szans. Schetyna chciał tylko odzyskać drugie miejsce w partyjnej hierarchii, tak jak to miało do niedawna miejsce. I z tego wynikała jego aktywność - tłumaczy nasz rozmówca. I z tego powodu siłą rzeczy musiało dojść do starcia nie z Tuskiem, ale z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem i jego "spółdzielnią", bo to akurat ten polityk od dawna ostrzy sobie zęby na zostanie niekwestionowanym "numerem 2" w Platformie Obywatelskiej. A ta pozycja od lat jest zajmowana przez marszałka Sejmu. Grabarczyk miał mieć pretensje do Schetyny choćby o to, jakoby marszałek za słabo bronił go przed atakami opozycji w sprawie sytuacji na kolei, a miał nawet po cichu wspierać opozycję w "antygrabarczykowej kampanii". Stronnicy ministra infrastruktury podejrzewali też, że Schetyna prowadził wspólnie z PSL grę przeciwko swojemu partyjnemu koledze. Wszak ludowcy straszyli przez kilka dni, że nie wiedzą, jak będą głosować w sprawie wniosku o wotum nieufności dla Grabarczyka, sugerując możliwość poparcia odwołania niepopularnego ministra.
Te partyjne gierki najbardziej irytowały Tuska, bo rozkładały dyscyplinę w Platformie i na zewnątrz PO była pokazywana jako ugrupowanie targane coraz potężniejszymi konfliktami, pojawiały się nawet plotki o możliwym rozłamie. I Donald Tusk musiał interweniować. - Oczywiście, dla przewodniczącego PO obecna sytuacja jest najlepsza. Rywalizują ze sobą dwa obozy, ale żaden z nich nie będzie miał dominującej pozycji. Teraz Tuskowi bardziej opłaca się wzmocnienie grupy Grabarczyka, więc przywołał do porządku Schetynę i marszałek do wyborów ma dać swojemu rywalowi spokój - mówi działacz Platformy z Warszawy, dobrze znający kulisy partyjnych podchodów. - Ale co będzie po wyborach, tego nikt nie wie, na pewno walki frakcyjne rozgorzeją na nowo, chociaż jeszcze i przed wyborami będziemy świadkami niejednej potyczki. Ale teraz pewnie marszałek Sejmu nie będzie stawał w pierwszej linii, tylko wyśle do boju harcowników z drugiego szeregu - dodaje.
Kipi w regionach
Nasi rozmówcy z Platformy podkreślają, że o wiele gorętsza atmosfera panuje w regionach niż w rządzie i parlamencie. Media relacjonują jednak tylko te najbardziej widoczne spory, jakie wybuchają między regionalnymi baronami Platformy a przywódcami opozycji. Te konflikty też najczęściej są przedstawiane jako wojna schetynowców ze "spółdzielcami" Grabarczyka. Sytuacja w wielu okręgach przypomina przykryty pokrywką wrzący kocioł - to skutek walki o miejsca na listach wyborczych. Obie najważniejsze frakcje walczą o jak najlepsze miejsca dla swoich ludzi, co musi oczywiście wywoływać niezadowolenie tej grupy, która akurat w danym województwie jest słabsza. Działacze PO przyznają, że w tym roku sytuacja jest szczególnie gorąca, bo perspektywy wyborcze nie są obiecujące. W 2007 r. Platforma osiągnęła dość niespodziewane zwycięstwo, zdobywając aż 209 mandatów Sejmie i 60 miejsc w Senacie. W porównaniu z wyborami z 2005 roku PO zdobyła łącznie prawie 100 miejsc więcej w obu izbach parlamentu. Teraz chyba tylko najwięksi optymiści liczą na osiągnięcie podobnego wyniku, wszak notowania PO pikują w dół. Zapowiada to raczej poważne problemy z utrzymaniem się przy władzy po tegorocznych wyborach, bo nastroje społeczne i ocena rządu są coraz gorsze. - Walka o miejsca mandatowe jest ostra, gdyż musimy zakładać, że w Sejmie stracimy co najmniej kilkadziesiąt miejsc, podobne straty możemy mieć też w Senacie. Cztery lata temu wszyscy pracowaliśmy zgodnie, bo nikt nie spodziewał się sukcesu i wielu posłów i senatorów nie liczyło na mandaty. Teraz już się przyzwyczaili do bycia posłami i senatorami, a ich szanse na reelekcję są mniejsze. Walczą więc o jak najlepszą pozycję na liście i w tej sytuacji znikają sentymenty, a walka jest momentami bardzo brutalna - mówi poseł PO, który przyznaje, że sam jest w środku takiej walki i musi ostro zabiegać o miejsce w pierwszej trójce kandydatów do Sejmu w swoim okręgu. A w takiej walce szuka się stronników, więc jedni idą pod skrzydła Schetyny, a drudzy Grabarczyka.
Okazuje się, że w tej gorącej atmosferze Platformie czkawką odbija się ustawa o parytetach. W szeregach posłów i senatorów PO kobiet jest za mało, aby wypełnić parytety, więc Tusk zapowiada umieszczanie na listach różnych znanych postaci ze świata rozrywki, kultury i sportu, jednym słowem - celebrytek. To z kolei znaczy, że z wysokich miejsc, "biorących mandat" wypadnie kilkudziesięciu mężczyzn-posłów. To zaś dla nich może oznaczać koniec politycznej kariery, utratę nie tylko wysokich diet i pensji poselskich, ale również wpływów. Tusk ma teraz twardy orzech do zgryzienia, bo jeśli nie spacyfikuje nastrojów w partii, nie zaspokoi ambicji jej działaczy, to gdy listy już powstaną, wielu niezadowolonych parlamentarzystów może demonstracyjnie opuścić PO i przejść do innych klubów, gdzie dostaną lepsze miejsce na listach, zwiększając swoje wyborcze szanse. To zaś tuż przed wyborami oznaczałoby klęskę wizerunkową Platformy i utratę kolejnych kilku punktów poparcia. Dlatego Tusk na pewno nie wytnie Schetyny, lecz będzie się starał zasypywać podziały, aby marszałek poprowadził kolejną udaną kampanię wyborczą Platformy. - Jak wynik będzie słaby, to obecne konflikty wewnętrzne w PO Tusk na pewno wykorzysta do zrzucenia winy za niepowodzenie na Schetynę. A jak ewentualnie stracimy władzę, wtedy naprawdę może rzucić Schetynę na pożarcie, usuwając go z partii za nielojalność. A i marszałek nie będzie czekał biernie na wyrok, więc byłaby niezła jatka - twierdzi bliski współpracownik prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, wiceprzewodniczącej Platformy Obywatelskiej, jednej z najbardziej lojalnych wobec Tuska osób w kierownictwie partii.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-02-25

Autor: jc