Sromota Macieja Laska
Treść
Dobrym przykładem jest wczorajsza "Gazeta Wyborcza", która katastrofie  poświęciła prawie trzy strony. Jedna z nich to brutalny paszkwil pod  adresem współpracujących z zespołem Antoniego Macierewicza polskich  uczonych z USA. Tekst jest tak pełen przeinaczeń i manipulacji, że nie  wiadomo, od czego zacząć.
Choćby ocena uniwersytetu, na którym  pracuje prof. Wiesław Binienda. Rzeczywiście, Akron to mała miejscowość,  ale dwa razy większa niż miasteczka, w których znajdują się najwyżej  oceniane uczelnie techniczne w USA: Massachusetts Institute of  Technology (Cambridge) czy California University (Berkeley). Bo po  prostu w Stanach Zjednoczonych instytucje naukowe często są ulokowane w  małych ośrodkach. Wydział Inżynierii Lądowej w Akron, którym kieruje  Binienda, jest niewielki, ale w swojej specjalizacji ceniony. Właśnie w  środę w Pasadenie zakończyła się doroczna konferencja "Air & Space" -  najważniejsze spotkanie amerykańskich specjalistów od technologii  materiałów lotniczych i kosmicznych. I ten pogardzany Binienda był tam  jednym z trzech głównych mówców, prowadził seminarium i należał do  komitetu organizacyjnego. A teraz został redaktorem zbioru materiałów  pokonferencyjnych. Z kolei z Kazimierza Nowaczyka zrobiono  administratora sieci komputerowej, czyli pracownika technicznego.  Dziennikarz, którego nazwiska nie ma sensu wymieniać, nie zauważył albo  nie chciał zauważyć, że nie chodzi o sieć komputerów osobistych  używanych do celów biurowych, ale o skomplikowane urządzenia do  mikroskopii FLIM (ruchomej spektroskopii fluorescencyjnej). To tyle o  rzetelności "GW". Dodajmy jeszcze, że wspomniany dziennikarz wagę swoich  wywodów wzmacnia cytatami z jakiegoś anonimowego zagranicznego forum  internetowego. A może to było forum "Wyborczej"?
Na uwagę zasługuje  jednak wywiad z dr. inż. Maciejem Laskiem, obecnym przewodniczącym  Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i członkiem komisji  Millera. "GW" błędnie nazywa go jej wiceszefem. Był zastępcą  przewodniczącego, ale nie całej komisji, tylko podkomisji lotniczej. To  jednak szczegół. Otóż rozmowa Agnieszki Kublik z Maciejem Laskiem  pokazuje, jakim nieporozumieniem była cała komisja Millera.
W zaparte
Przewodniczący PKBWL oczywiście idzie w zaparte w obronie raportu z  wszystkimi jego tezami, także tymi już zupełnie skompromitowanymi. Ale  nie tylko. Nie dość, że wciąż upiera się przy obecności gen. Błasika w  kokpicie, to teraz widzi już tam nie jednego, ale dwóch generałów. A  dlaczego? Bo w zapisie odczytanym przez Instytut Ekspertyz Sądowych  padają gdzieś oderwane słowa "generałowie". Więc, panie przewodniczący,  po co się ograniczać do dwóch? Może w kabinie było trzech albo i pięciu  generałów. - "Tadek" to gen. Buk, dowódca wojsk lądowych? - podpuszcza  red. Kublik. Tak, tak, na pewno. To główny pasażer kazał "Tadkowi" pomóc  gen. Błasikowi wywierać presję na załogę, żeby rozbiła samolot na  jeszcze drobniejsze kawałki.
Dopisani adresaci
Tylko jakoś oboje zapominają, że to odgłos rozmów pasażerów słyszany  przez otwarte drzwi do kokpitu. W tym miejscu odczyty zawierają słowa  "witamy" (IES uważa tę frazę za jedynie prawdopodobną), ale nie wiadomo,  kogo wita dowódca. I na tym należy poprzestać, a nie wymyślać sobie w  wąskim korytarzyku defiladę dowódców różnego rodzaju Sił Zbrojnych.  Komisja Millera dopisywała sobie autorstwo wypowiedzi według uznania.  Mogła dopisać i adresatów, według politycznego zamówienia. Tylko że to  jest zwyczajne nadużycie i niegodziwość, a nie badanie katastrofy.
Przypadek Macieja Laska pokazuje jeszcze bardziej niż przypadek Edmunda  Klicha, który jest już w ogóle kuriozalny, jak źle się dzieje, gdy ktoś  znajdzie się na nie swoim miejscu. Przecież środowisko polskich  "badaczy" katastrof lotniczych nie składa się z jakichś idiotów. To  dobrzy specjaliści w swoich dziedzinach. Tylko że ta sprawa nie jest  zwykłym technicznym badaniem wypadku. Wpadli z dnia na dzień w wir  układów, nacisków, skomplikowanych interesów, całe to bagno polityki nad  Wisłą (i Wołgą). I nie dali rady. Po prostu realizowali nie swój plan.  Zaczęli próbować uczestniczyć w grze, która oczywiście ich przerosła.  Teraz, kiedy przegrana staje się całkiem wyraźna, kiedy chytrość  przynosi w efekcie tylko kompromitację i ośmieszenie, bronią się, jak  mogą. Ale już tylko przed osobistym pohańbieniem.
Mam mimo wszystko  nadzieję, że ktoś z komisji Millera jednak jeszcze się opamięta i zrobi  coś, na co nie było stać reszty kolegów. Powie po prostu szczerze: "Nie  wykonaliśmy zadania tak jak trzeba, kłamaliśmy, manipulowaliśmy, nie  byliśmy odporni na sugestie polityków; myśleliśmy, że takie małe  zniekształcenia to nic takiego, że jakiś interes państwa tego wymaga. I  tak wyszło z tym raportem, a potem zmową, by go bronić w poczuciu  lojalności czy solidarności, którą tak naprawdę narzucił system.  Wycofuję się z tego. Przepraszam!".
Awansu i uznania to nie da. Ale przynajmniej spokojny sen i czyste sumienie.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik Piątek, 20 kwietnia 2012, Nr 93 (4328)
Autor: au
