Regularna bitwa o jedynki
Treść
Jutrzejsze posiedzenie Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej ma być pokazem jedności i siły partii rządzącej - zapewniają liderzy PO, w tym premier Donald Tusk i marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna. Ale będzie to tylko pokaz propagandy. W samej PO tylko najbardziej naiwni wierzą w zasypanie podziałów i zawarcie pokoju między frakcjami. Stawka jest tym razem za wysoka - miejsca na listach wyborczych do parlamentu. Z informacji, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że Tuskowi będzie trudno zrealizować jeden ze swoich głównych celów: szybkie zamknięcie list i skoncentrowanie się na unijnej prezydencji oraz kampanii wyborczej. Ryzykuje wybuch otwartego buntu ze strony działaczy. Tym bardziej że musi się też liczyć z Bronisławem Komorowskim, który stara się poszerzyć zakres swojej władzy.
Liderzy Platformy od dawna wysyłają do Polaków sprzeczne sygnały, co nie najlepiej świadczy o sytuacji wewnętrznej w partii. Najpierw po lutowym spotkaniu w cztery oczy Tuska i Schetyny i posiedzeniu zarządu partii gruchnęła wieść, że marszałek Grzegorz Schetyna został spacyfikowany, a premier zagroził mu nawet wyrzuceniem z partii, jeśli nie podporządkuje się liderowi i nie zacznie na nowo "grać w jednej drużynie". To miał być koniec wewnętrznej wojny, której główna linia frontu przebiegała między obozem marszałka a "spółdzielnią" ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Ale potem doszło do pojednawczego spotkania Schetyny i Grabarczyka i wydawało się, że topór wojenny został zakopany przynajmniej do wyborów, a decydujące starcie ma się odbyć już w nowym Sejmie, wygrać zaś miał ten polityk, który wprowadzi do parlamentu więcej "szabel". Teraz jednak, po kilku tygodniach względnego spokoju, politycy PO znowu mówią o odradzającym się wewnętrznym konflikcie. Tylko że tym razem silniejszą pozycję w sporze ma Grzegorz Schetyna, bo jego sojusznikiem jest prezydent Bronisław Komorowski.
Aksamitny zamach stanu
Wielu działaczy PO, także posłów i senatorów, zaskoczył wywiad prezydenta w "Newsweeku". Bronisław Komorowski przypomniał w nim o swoich uprawnieniach - że to on ma prawo do desygnowania premiera po wyborach i nie musi to być lider zwycięskiej partii. Media sprzyjające PO natychmiast odczytały ten wywiad jako zapowiedź zablokowania kandydatury Jarosława Kaczyńskiego na premiera, gdyby to PiS wygrało wybory. Ale te słowa trzeba raczej traktować jako ostrzeżenie dla premiera, co do tego nie ma wątpliwości wielu działaczy Platformy. - Odstawienie Tuska byłoby realne w sytuacji, gdyby PO osiągnęła gorszy wynik niż w wyborach w 2007 roku i gdybyśmy musieli zawiązywać koalicję rządową z PSL i SLD. Wtedy prezydent mógłby być akuszerem takiej koalicji, ale już bez premiera Tuska - mówi jeden z posłów PO, który utrzymuje także dobre relacje z Belwederem.
Czy to jednak nie mrzonki, skoro wszyscy ważni ludzie z PO, na czele z Grzegorzem Schetyną, wręcz na wyścigi krzyczą o tym, że lider jest tylko jeden, że jest nim Tusk i że tylko on może być kandydatem partii na premiera po jesiennych wyborach? - Jak Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak przyjdą do nas i powiedzą, że robią z nami rząd, ale bez Tuska, to po wahaniach większość klubu poprze ten "aksamitny zamach stanu". Bo będziemy mieli zbyt wiele do stracenia, zbyt wielu naszych działaczy pracuje w ministerstwach, urzędach centralnych, równych agencjach, spółkach Skarbu Państwa. I ten aparat nie będzie płakał po Tusku, jeśli jego odejście będzie ceną za utrzymanie posad - twierdzi nasz rozmówca. I dodaje, że wtedy niepomiernie wzrosłaby pozycja prezydenta, który byłby patronem tej koalicji, a przecież od momentu zaprzysiężenia Komorowski robi wszystko, aby nie być "malowanym prezydentem". Dlatego nie tylko umacnia sojusz ze Schetyną, ale i coraz częściej prezentuje swoje stanowisko w niektórych sprawach, by werbalnie odróżnić się od rządu.
Jeden z parlamentarzystów SLD także nie wyklucza takiego scenariusza. - Nasz przewodniczący [Napieralski] niezbyt dobrze dogaduje się z Tuskiem, kilka razy został przez niego wystawiony do wiatru, więc jak się nadarzy okazja, to bez żalu przyłoży rękę do jego odsunięcia - mówi poseł. - Poza tym taka sytuacja znacznie wzmocniłaby pozycję naszej partii w trójczłonowej koalicji - dodaje. Ponadto nie od dzisiaj słychać na korytarzach sejmowych pogłoski, że Napieralski bardzo dobrze dogaduje się ze Schetyną, bo marszałek dotrzymuje danego słowa i zawartych ustaleń. Podobne nastroje są w PSL, choć oficjalnie politycy tej partii mówią o lojalności względem Tuska, bo jest premierem także ich rządu.
Niech Balcerowicz atakuje
Na niekorzyść Donalda Tuska działa sytuacja ekonomiczna państwa i drastycznie pogarszający się stan finansów publicznych. Dlatego w roku wyborczym premier i rząd muszą "położyć łapę" na naszych składkach odprowadzanych do otwartych funduszy emerytalnych, żeby uratować budżet przed jeszcze większym deficytem, który groziłby obcięciem wydatków państwa, głównie socjalnych, a wtedy PO niechybnie doświadczyłaby klęski wyborczej. Szef rządu znalazł się w klinczu: jak ruszy OFE, spadnie na niego potężna fala krytyki ze strony ekonomistów czy szeroko rozumianego lobby związanego z funduszami, ale jak tego nie zrobi, będzie musiał ciąć wydatki, a wtedy może zapomnieć o drugiej kadencji w fotelu szefa rządu. Dlatego wybrano wariant drugi i choć Tusk spodziewał się twardej przeprawy, to jednak nie tego, że na pierwszej linii wojny stanie popularny w proplatformerskich mediach Leszek Balcerowicz. Były wicepremier i prezes Narodowego Banku Polskiego przekonuje, że nie kierują nim polityczne pobudki, ale troska o interes społeczny. Ale w otoczeniu premiera mówi się sporo o intrydze, jaka wyszła podobno z Kancelarii Prezydenta. To doradcy Komorowskiego z dawnej Unii Demokratycznej i Unii Wolności (obecny prezydent działał przecież w obu tych partiach, zanim przeszedł najpierw do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, a potem do PO) mieli namówić Balcerowicza (również byłego szefa UW) do wystąpienia przeciwko rządowej reformie. To oni przełamywali jego ostatnie wątpliwości. Sami doradcy nie mogli wystąpić przeciw rządowi, bo byłby to jawny dowód na konflikt na linii prezydent - premier. Dlatego potrzebny był Balcerowicz, który do prowadzenia sporu z rządem wykorzystuje logo swojej fundacji - Forum Obywatelskiego Rozwoju. - Ale tę taktykę premier i minister finansów już przejrzeli. Nie wierzą w czyste intencje Leszka Balcerowicza, bo reprezentuje on przecież interesy firm tworzących fundusze emerytalne - mówi "Naszemu Dziennikowi" jeden z wysokich rangą urzędników resortu kierowanego przez Jacka Rostowskiego. - U nas głośno mówi się o tym, że Balcerowicz chce w ten sposób też wrócić do dużej polityki, chociaż sam się od tego odżegnuje - dodaje.
Także w klubie PO słychać głosy, iż Leszek Balcerowicz nieprzypadkowo jest tak aktywny. Wszedł znowu w rolę głównego obrońcy reform i wolnego rynku, znowu poucza rząd i ministrów. - Moim zdaniem, Balcerowicz zostanie niedługo głównym ekonomicznym doradcą prezydenta Komorowskiego - mówi jeden z ministrów w kancelarii premiera. - Nie wykluczam, że celem Balcerowicza jest objęcie ważnej funkcji w nowym rządzie, np. wicepremiera i ministra finansów, od czego się teraz pan profesor odcina. Ale on już działał w wielkiej polityce i już raz w latach 90. mówił, że się z niej wycofuje. A potem wrócił, został szefem Unii Wolności i znowu wicepremierem. Rostowski i Tusk te ambicje dostrzegają i dlatego ich spór z Balcerowiczem jest tak ostry - dodaje.
Nic więc dziwnego, że i prezydent, choć zasadniczo popiera zmiany w OFE, to jednocześnie zastrzega, iż o tym, czy podpisze ustawę, zdecyduje analiza przepisów, które przyjmą Sejm i Senat. Czyli weto albo odesłanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego też są możliwe. Dużo będzie zależało od opinii, jakie usłyszy od swoich doradców.
W regionach niespokojnie
Jakby tego było mało, Donalda Tuska, a zwłaszcza "spółdzielców" ministra Grabarczyka niepokoi konsolidowanie się stronników marszałka Schetyny. Dlatego zaczęli głośno mówić o tym, że marszałek Sejmu nie respektuje ustaleń zawartych podczas rozmowy z premierem Tuskiem, że zbiera swoich ludzi i "spiskuje". Dowodem na to miały być częste spotkania w gabinecie sejmowym marszałka z posłami jego frakcji. - Spotkania te nie są skierowane przeciwko premierowi Donaldowi Tuskowi - zastrzegał wiele razy podczas rozmów z dziennikarzami poseł Jarosław Gowin i tłumaczył, że to normalny element pracy sejmowej. Wtórował mu poseł Rafał Grupiński - obaj politycy są uznawani za najważniejszych w tej chwili sojuszników Grzegorza Schetyny, a należą do tych najbardziej znanych.
Sytuacja wewnętrzna w Platformie komplikuje się coraz bardziej, bo narastają kłopoty z tworzeniem list do Sejmu i Senatu i wszystkie obozy chcą umieścić swoich ludzi na najlepszych, "biorących" mandaty, miejscach. Tym bardziej więc zaostrza się konflikt między "schetynowcami" a "spółdzielcami". Donald Tusk chciałby te spory przeciąć i jak najszybciej zakończyć tworzenie list - to ma być jeden z najważniejszych priorytetów sobotniej Rady Krajowej. Premier chciałby dostać od partii przyzwolenie na szybkie rozstrzyganie sporów o listy. Ale to wcale nie musi oznaczać, że z tych uprawnień skorzysta, gdyż ryzykuje nawet rozłamy w partyjnym aparacie. Już teraz wszak mówi się o sporach, jakie nękają PO w największych regionach, takich jak Mazowsze, Wielkopolska czy Małopolska. Głośno jest w mediach o tym, kto walczy o dobre miejsce w Krakowie, Poznaniu czy Bydgoszczy, ale przecież okręgów wyborczych jest około 40 i w każdym trwają targi o czołowe miejsca na listach. Dlatego przewodniczący PO musi być ostrożny, aby nie tylko nie naruszyć delikatnej równowagi w partii. Jeśli bowiem przesunie na niższe miejsce lub skreśli nawet z listy jakiegoś działacza, to ryzykuje, że zdesperowany niedoszły kandydat skorzysta np. z oferty jakiejś konkurencyjnej partii i znajdzie się na jej listach. Mandatu może i tak nie dostanie, ale zaszkodzi PO, bo gdyby tuż przed wyborami takich przypadków było więcej, uderzyłoby to w obraz zjednoczonej Platformy i odebrało jej na pewno sporą część głosów.
Wielu obecnych parlamentarzystów jest też co najmniej sfrustrowanych niektórymi kryteriami, jakie mają być stosowane przy konstruowaniu list. Chodzi nie tylko o parytety. Jeden z posłów mówi, że w zdumienie wprawiły go słowa premiera, który powiedział, że ważnym czynnikiem decydującym o umieszczeniu na liście powinna być choćby ocena parlamentarzysty pod względem pracy w swoim okręgu wyborczym. - Tylko że często nasza praca i inicjatywa były torpedowane przez rząd. Nie mogliśmy się włączać w wiele cennych i ważnych dla naszych mieszkańców projektów, bo były one niezgodne z polityką rządu. Jak mieliśmy walczyć np. o ważne dla naszych miast i gmin inwestycje infrastrukturalne, skoro to nasz rząd je skreślał z powodu braku pieniędzy? Przecież za taką akcję wywalono by mnie od razu z klubu albo i z partii - mówi jeden z mazowieckich posłów PO. - Na pewno wcześniej czy później listy powstaną, ale to może nie najlepiej wróżyć nam na przyszłość, jeśli wielu ambitnych działaczy nie dostanie się do Sejmu lub Senatu. A jeśli nasza parlamentarna reprezentacja mocno się skurczy, to wtedy i konflikty się zaostrzą - tłumaczy.
Donald Tusk ma więc twardy orzech do zgryzienia, tym bardziej że unijna prezydencja Polski wcale nie musi być atutem rządu i PO w trakcie kampanii, gdyż znaczenie naszego kraju w UE nieustannie spada i zapewne podczas polskiej prezydencji to największe państwa będą dyktowały warunki, a nie Warszawa. W tej sytuacji prowadzenie kampanii wyborczej będzie szalenie trudne, a prezydencja zamiast przydać punktów w sondażach, może je wręcz uszczuplić.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-03-18
Autor: jc