Pompowana afera
Treść
Ależ się zrobił rwetes, gdy okazało się, że Jarosław Kaczyński w swojej książce poświęcił kilka zdań kanclerz Niemiec Angeli Merkel. A zwłaszcza że jego zdaniem, "kanclerstwo Angeli Merkel było wynikiem czystego zbiegu okoliczności". Najpierw do ataku na prezesa PiS przystąpiły krajowe media, które niemal przy każdej okazji pytały Kaczyńskiego o Merkel. Ale jakoś trudno było z tego zrobić sensację. Prezes PiS pozwolił sobie nawet na stwierdzenie, że jest zdziwiony tym zainteresowaniem tematem Merkel, wszak rozmawia z polskimi, a nie niemieckimi dziennikarzami. I trudno było się nie zgodzić z byłym premierem, bo rzeczywiście jakoś gazety i inne media znad Łaby i Renu nie wykazały zainteresowania książką lidera opozycji.
Ale nie trzeba było długo czekać, aby sytuacja się zmieniła. Oto nagle wczoraj niemieckie dzienniki zamieściły obszerne materiały na temat opinii Kaczyńskiego o Angeli Merkel. Oczywiście w bardziej negatywnym świetle przedstawiając Jarosława Kaczyńskiego, który w kampanii wyborczej ma według nich znowu "grać niemiecką kartą", bo ma to mu pomóc w zwycięstwie. I oczywiście zaraz przypomniano sprawę z 2005 roku. Zaraz też polskie stacje telewizyjne, radiowe, portale internetowe zaczęły szeroko omawiać te artykuły, dodając od siebie komentarze, że znowu Kaczyński nas kompromituje za granicą, że znowu dojdzie do pogorszenia relacji polsko-niemieckich, dla poprawy których tak ciężko pracował rząd Donalda Tuska.
Czy to zbieg okoliczności, że niemieckie gazety zajęły się sprawą dopiero kilka dni po tym, jak "aferę" próbowały bezskutecznie rozdmuchać nasze media? Raczej trudno w to uwierzyć, bo przecież niemieccy korespondenci pracujący w Polsce nieraz już dawali dowody swojego "obiektywizmu", gdy sprawy dziejące się w Polsce opisywali tylko przez pryzmat tego, co przeczytali w "Gazecie Wyborczej" albo obejrzeli w TVN.
Zresztą dla Niemców jest to bardzo wygodne, aby znowu przykleić Kaczyńskiemu gębę antyniemieckiego czy szerzej - antyeuropejskiego polityka. Bo jeśli to prezes PiS zostałby szefem rządu po wyborach, to w razie wystąpienia konfliktu interesów między Polską a Niemcami całą winę można będzie zrzucić na niego. To nieuniknione, choćby przy okazji negocjacji nad unijnym budżetem czy w kwestiach polityki zagranicznej. Berlin będzie mógł rozpętać propagandową burzę, że to "antyniemiecki" Kaczyński stawia przeszkody na drodze do osiągnięcia porozumienia w jakiejś newralgicznej sprawie. Trzeba będzie bowiem od razu wytrącić Polakom z ręki argumenty, że walczą o interesy swojego kraju, a gdy w Unii znowu zacznie się mówić o antyeuropejskim Kaczyńskim, to mainstreamowe media z chęcią rozpętają taką samą kampanię w kraju. Po prostu Berlin przygotowuje się na każdy scenariusz: także ten, gdy do władzy w Polsce wróci opozycja.
Nasz Dziennik Czwartek, 6 października 2011, Nr 233 (4164)
Autor: au