Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pięć godzin w prosektorium

Treść

Sądowe prosektorium w Smoleńsku jest położone na dalekich przedmieściach, w dzielnicy warsztatów i magazynów. Nad otoczeniem góruje pilnie strzeżony magazyn transportowy miejscowego banku. Co chwila przejeżdżają opancerzone furgonetki z pieniędzmi. Do sąsiedniego budynku kostnicy, właściwie obskurnego baraku, podjeżdża karawan. Trudno o bardziej wymowną ilustrację ewangelicznej nauki o fałszywej mamonie.
Tu trafiają ciała ofiar wypadków, zabójstw, zmarli z niewyjaśnionych przyczyn. Rodziny, tak jak i w Polsce, niechętnie podchodzą do sekcji zwłok. Bywa jednak konieczna. Wtedy po ciało bliskiej osoby trzeba przyjechać tutaj.
Gdy śmierć przychodzi nagle, szok i rozgoryczenie jest jeszcze większe. W tym specyficznym miejscu uczucia ludzi zderzają się z rutyną służb. Stan dojmującego zakłopotania każdego, kto tu wchodzi, pogłębia jeszcze widok prymitywnych warunków, w jakich pracują sądowi lekarze. Gmachy publiczne w Smoleńsku są z reguły dobrze utrzymane. Urzędów jest tutaj dużo, bo po Związku Sowieckim Rosja odziedziczyła też biurokrację, ale ich siedziby są dobrze chronione, czyste i nowocześnie wyposażone. Tu jest inaczej. Każdy, wchodząc, już na korytarzu zderza się ze szpitalnymi łóżkami, na których leżą ciała ludzi. Przez otwarte drzwi widać salę sekcyjną, charakterystyczny odór przenika powietrze i dusi, prawie zwala z nóg.
Z doktorem Michaiłem Pietrowiczem Maksymienką rozmawiamy w jego gabinecie na piętrze. To ciasne pomieszczenie ze starymi meblami, na półkach stosy dokumentacji medycznej, trochę książek. Lekarz przyjmuje nas z rezerwą, ale - gdy widzi, że nie szukamy sensacji - stara się być życzliwy. Jego opowieść jest zimna, rzeczowa. Każdy przypadek musi być traktowany przez niego tak samo, fachowo i zgodnie z procedurą. Nie ma jednak wątpliwości, że w nocy z 10 na 11 kwietnia przywieziono kogoś bliskiego nie tylko garstce krewnych i znajomych, ale 40 milionom obywateli sąsiedniego państwa, którego był głową. Nas, polskich dziennikarzy, lekarze ze smoleńskiego "Morga" też chyba uważają za bliskich zmarłego, jego symboliczną rodzinę. To prawda, tak się rzeczywiście czujemy. Zapewne dlatego przyjęto nas tu z zaskakującą otwartością.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik 2010-08-23

Autor: jc