Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kto tu zgłupiał

Treść

Niedoświadczeni, zestresowani i naciskani piloci Tu-154M nie byli w stanie poprawnie określić, w jakiej odległości od progu pasa startowego znajduje się prowadzony przez nich samolot, a zalegająca nad lotniskiem mgła i determinacja załogi, by wylądować w Smoleńsku, doprowadziły do tragicznego końca - taki obraz wydarzeń z 10 kwietnia br. przebija z reportażu internetowego wydania "Gazety Wyborczej", której dziennikarz udał się do Smoleńska. Widać, że niektóre media, bez względu na toczące się śledztwo i niezakończone prace komisji, już wydały wyrok. Przecież - jak sugerują rozmówcy autora relacji ze Smoleńska - to niebywałe, by dopuszczać inne wersje wydarzeń.
Na wyprawę do Smoleńska dziennikarz "GW" wybrał się m.in. w towarzystwie Aleksandra Koronczika, głównego energetyka smoleńskiego lotniska, emerytowanego pilota wojskowych myśliwców, który wraz z Siergiejem Amielinem, rosyjskim dziennikarzem, przeprowadził własną rekonstrukcję zdarzeń. Jak zauważa autor, obaj "przyznają, że główną przyczyną katastrofy była mgła i fatalna decyzja pilotów Tu-154, by wylądować w tak złych warunkach" i obaj "nie są w stanie zrozumieć, dlaczego piloci zeszli tak nisko", będąc 1,5 km przed progiem pasa startowego. Co ciekawe, sam Amielin w wywiadzie dla "Naszego Dziennika", pytany o przesądzanie o winie polskich pilotów, uznał, iż nie uważa, by przyczyną było błędne działanie pilota. - Być może to automatyka błędnie zadziałała. Najbardziej prawdopodobny jest tragiczny zbieg okoliczności. Myślę, że podczas schodzenia do lądowania coś musiało się zdarzyć - mówił.
Zaskakuje też postawa Koronczika, który tuż po katastrofie wykluczał winę pilotów i twierdził, iż zrzucanie na nich odpowiedzialności to obelga. "Mówić o błędzie pilota to obelga. Widziałem, jak 7 kwietnia podchodził i lądował tym samolotem dowódca załogi. To była koronkowa robota. Nawet należy powiedzieć teraz rodzinom, kiedy oskarżają pilotów, że to po prostu nieprawda. Ci piloci byli doskonale wyszkoleni. Należy znaleźć przyczynę tego, dlaczego ten samolot tam się znalazł" - podkreślał.
Z relacji "GW" (która nie odważyła się jednak opublikować paszkwilanckiego tekstu poza internetem) wynika, że obaj albo panowie zmienili radykalnie zdanie, albo dziennikarze bardzo by tego chcieli. Teraz okazuje się, że możliwa była pomyłka pilotów w obliczaniu odległości od pasa startowego, że wpływ mogło mieć niestandardowe rozmieszczenie radiolatarni w Smoleńsku - o czym piloci wiedzieli, ale zdaniem Koronczika "mogli po prostu zgłupieć w ostatniej chwili ze względu na stres, mgłę, presję, nieumiejętność ogarnięcia wszystkich parametrów w tak trudnej sytuacji".
Co więcej, Koronczik uznał, że dowódca Tu-154M był niedoświadczony (3531 godzin nalotu) i od niedawna latał jako pierwszy pilot: "To tak jakby kierowca przesiadł się z fotela pasażera za kierownicę" - pisze "GW", beztrosko cytując "Saszę".
- Zdaje się, że Rosjanie mówią wszystko, co im ślina na język przyniesie, a może ta wypowiedź została źle przetłumaczona? Przecież pilotowi nalot liczy się tylko wtedy, gdy jest przy drążku i kieruje samolotem - ocenił gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, b. zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej. Jak zauważył, idąc tropem myślenia rozmówcy "GW", okazałoby się, że niektórzy politycy odbywający częste podróże samolotami mają większy nalot niż niektórzy zawodowi piloci. - Kapitan Arkadiusz Protasiuk był osobą młodą, ale spełniał wszystkie wymogi. Nie można latać w "specpułku", jeśli nie zrobi się ustalonego minimum nalotu. Oczywiście każdy nabiera dobrych lotniczych nawyków w różnym czasie. Ilość wylatanych godzin jest tu ważna, ale istotne są tu też inne cechy pilota. To wszystko jest pod kontrolą, poddawane jest ocenie i nie zdarza się tak, że ktoś słaby nagle wyrasta na pilota i powierza się mu najważniejsze osoby w państwie - dodał. Baraniecki pytany, czy załoga Tu-154M "mogła zgłupieć", uznał, że byłoby to możliwe tylko wówczas, gdyby na wieży postawiono nieudolnych ludzi, którzy by źle podpowiadali, czy nawet wręcz fałszowali przekazywane komunikaty. - W normalnych warunkach ta załoga na pewno by nie "zgłupiała". Oni mieli odpowiednie doświadczenie, wiele razy latali w trudnych warunkach i zdawali sobie sprawę z panujących warunków - dodał.
Z tezami serwowanymi przez "GW" rozprawiają się piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". I tak - ich zdaniem - załoga Tu-154M nie mogła źle obliczyć odległości od pasa, a warunkiem popełnienia takiego błędu byłoby fatalne wyszkolenie pilotów i całkowita niesprawność systemów nawigacyjnych. - Pełne parametry lokalizacyjne pasa startowego, w tym najważniejsze współrzędne - środka drogi startowej, zostały wpisane do komputera. Nawet gdyby załoga miała nieaktualne dane aeronawigacyjne, to proszę zwrócić uwagę, że zawsze będzie wiedziała, gdzie leży pas startowy, gdyż nie uległ on przesunięciu - podkreślają. Odległość od progu pasa załodze tupolewa stale podawał smoleński kontroler lotów, a kapitan znał ją także z odczytów systemu GPS. Pilot wiedział również, że nie minął jeszcze bliższej radiolatarni, a zatem nie rozpocząłby lądowania. Był też informowany przez kontrolera lotów, że dalsza radiolatarnia znajduje się w odległości 6 km i nie mógłby tego nie wiedzieć.
Dziennikarz "GW" brnął jednak dalej i powołując się na swoich rozmówców, stwierdził, że kontrolerzy lotu działali przed katastrofą zgodnie z procedurami, choć - jak zauważono - po "ryzykownym" lądowaniu Jaka-40 i nieudanych próbach Iła-76 "kontrolerzy powinni wydać kategoryczny zakaz lądowania lub zamknąć lotnisko". Uczynili inaczej, by nie zostać oskarżonymi o utrudnianie dotarcia prezydenta RP do Katynia. Ponadto kontrolerzy - jak zauważa autor - wyposażeni w radar RSP-6 zapewne nie wiedzieli, na jakiej wysokości znajdował się samolot 1,5 km przed pasem, a załoga mogła nie wiedzieć, że "musi polegać wyłącznie na sobie, bo radar w Smoleńsku jest aż tak niedokładny". Na dodatek - jak czytamy - kontrolerzy mogli "nie zwrócić uwagi na dokładną pozycję samolotu, wychodząc z założenia, że nie zamierza on lądować".
Z taką interpretacją nie zgadzają się nasi rozmówcy. - Kontrolerzy mieli niezaprzeczalny obowiązek zamknąć obiekt, naprowadzali w miarę zgodnie z procedurami, jeżeli chodzi o sprawę zamknięcia lotniska - działali niestety niezgodnie z procedurami. Mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek skierować Tu-154M na lotnisko zapasowe - podkreślili. Jak zauważyli, kontroler nie poinformował załogi o odległości, na której maszyna znajduje się na wysokości decyzji, i nie spytał, czy widzi pas startowy. - Nie mógł domniemywać, że samolot nie będzie lądował. Mówi się w takiej sytuacji: "101 - wysota razrieszenia", a pilot odpowiada, czy widzi pas. Jeśli widzi, kontroler mówi: "Posadka razrieszena". Jeśli pilot nie widzi pasa, zgłasza odejście na drugi krąg - dodają.
Nasi rozmówcy nie zgodzili się też z tezą "GW" dotyczącą niedokładności smoleńskiego radaru. Jak wskazali, dokładność RSP-6 w zakresie pomiaru wysokości w obserwacji okrężnej to 200-300 m, a na ścieżce zniżania 20-30 metrów. - Piloci nie byli zdani tylko na siebie. Kapitan był świadomy wyposażenia. Problem tkwi w usterce, bo wykonując ewentualny samobójczy manewr zniżania 20 m/s (lądując, nie wykonałby takiego manewru), na pewno nie zasugerował się kontrolą lotów, gdyż autopilot sterujący maszyną najwyraźniej nie był w stanie utrzymać zadanego kąta, a to świadczy o poważnej usterce samolotu lub o przeciągnięciu, do którego tej klasy pilot nie doprowadziłby, bo to byłby błąd szkolny. Zostaje więc tylko usterka samolotu - ocenili.
W relacji "GW" nie zabrakło też głosów współczujących Rosjan, rozczarowanych pojawiającymi się w mediach sugestiami o możliwości przeprowadzenia zamachu, jak również, że winę za katastrofę mogą ponosić Rosjanie. Dołączył do nich rzecznik gubernatora smoleńskiego Andriej Jewsiejenkow pytający z wyrzutem - najwyraźniej w kierunku inaczej niż "GW" myślących mediów - o to, "jak można wypisywać takie bzdury o tym, co się stało?". Chciałoby się rzec: no właśnie!
Marcin Austyn

Generał bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej: Idąc tropem myślenia rozmówcy "GW", niektórzy politycy, którzy często podróżują samolotami, mają większy nalot niż część zawodowych pilotów.
Dokładność radaru RSP-6 w zakresie pomiaru wysokości w obserwacji okrężnej to 200-300 m, a na ścieżce zniżania 20-30 metrów.
Załoga Tu-154M nie mogła źle obliczyć odległości od pasa, warunkiem popełnienia takiego błędu byłoby fatalne wyszkolenie pilotów i całkowita niesprawność systemów nawigacyjnych.
Pełne parametry lokalizacyjne pasa startowego, w tym najważniejsze współrzędne - środka drogi startowej, zostały wpisane do komputera. Nawet gdyby załoga miała nieaktualne dane aeronawigacyjne, zawsze będzie wiedziała, gdzie leży pas startowy.
Odległość od progu pasa kapitan znał także z odczytów systemu GPS. Pilot wiedział, że nie minął jeszcze bliższej radiolatarni, a zatem nie rozpocząłby lądowania.
Kontroler na wysokości decyzji nie poinformował załogi o odległości, na której znajduje się maszyna, i nie spytał, czy piloci widzą pas startowy.
Nasz Dziennik 2010-08-06

Autor: jc